Najpierw może coś wyjaśnię. To nie jest tak, że w ciągu roku siedzę sobie spokojnie w domu i nie wychylam z niego nosa. Że tak powiem, jestem aktywna towarzysko. Bywam w klubach, pubach, na koncertach i innych zabawach. Wiem do czego moi rówieśnicy są zdolni i jak to wszystko mniej więcej wygląda. To co działo się na Openerze jednak mnie zaskoczyło, bo po publiczności festiwalu tej klasy spodziewałam się czegoś innego. To nie są dożynki albo Woodstock, ale impreza dla mieszczuchów, którzy lubią się fajnie ubrać, mają pieniądze i ogólnie są strasznie modni.
Wychodzi na to, że w takich sytuacjach wszystko przestaje mieć znaczenie. Ludzie przyjeżdżają żeby się polansować, ale po chwili wychodzi z nich wszystko, co najgorsze. Zaczęło się na polu namiotowym, gdzie ledwo weszłam, a już usłyszałam, że mam spier***, bo to kogoś miejscówka, on ją sobie wypatrzył i w ogóle. Przestraszyłam się i potem długo chodziłam, żeby znaleźć miejsce z dala od tego świra.